Weekendowo

Wczoraj korzystając z momentu rozpogodzenia po burzy dobiegającej z oddali i ulewnym deszczu wyszliśmy się przejść i posiedzieć na ławce. Ławka była wilgotna trzeba było więc podłożyć plastikowe torby, które mam zawsze w torebce. Dziś powrót do dawnych zwyczajów. Wyjście na poranną kawę i powolny spacer po targu. Myślę, że popołudniu uda nam się też wyjść, bo na piazza del Popolo rozbijały się stoiska kiermaszu kwiatowego.

Wtedy może zrobię fotki jakimś ciekawym okazom.

Po likwidacji sklepu z ciuchami, których jest mnóstwo otworzyła się piękna księgarnia. Mimo, że jestem w tej chwili miłośniczką ebooków księgarnia zawsze mnie przyciąga. Tego nic nie zmieni. I tam na wystawie zauważyłam książkę na której polskie tłumaczenie czekam. Ostatni wydany po śmierci Lucindy Riley i ukończony przez jej syna tom zamykający cykl ” Siedem sióstr”. Włosi już mają swoje tłumaczenie.

U nas premiera jest w dwóch datach 11 i 17 maja. Właśnie kupiłam ebooka w przedsprzedaży w księgarni Wirtualo i będę go mieć dokładnie 17 maja o północy w swojej biblioteczce.

Sama wciąż jestem w rodzinie Kossaków.

Co przyniesie jutro? W Italii jest druga niedziela maja czyli włoski Dzień Matki. Oczywiście komercja wyciągnęła ręce.

A w Rozmaitościach.

W weekendowym czytaniu kolejny fragment ” ŻYCIORYSU PRL em MALOWANEGO”

Lucia, pokaz język

Najpierw załatwię dziadków.

Jak chodzi o dziadków ze strony taty, niewiele wiem poza tym, że dziadek mówił świetnie po rosyjsku, bo Warszawa była pod zaborem rosyjskim (o ile nic się w historii nie zmieniło). Służył w carskiej armii, bo miał stosowny wzrost i niebieskie oczy.

Ale  już o dziadkach ze strony mamy mogę napisać elaborat. Bo tak, to też był zabór, tylko austriacki i wobec tego drugi dziadek mówił świetnie po niemiecku i służył w wojsku austriackim. Dopiero później nastały Legiony. Babcia również mówiła doskonale po niemiecku, a na dodatek uczyła się w szkole francuskiego, jak na panienkę przystało i zawsze wspominała, że francuskiego nie lubiła. Z językiem niemieckim  już problemów nie miała i do śmierci mówiła po niemiecku doskonale, co w czasach II wojny miało jej w wielu sytuacjach pomóc. Czytała też do śmierci romanse po niemiecku, często pisane gotykiem, które ja sama pożyczałam jej w bibliotece prywatnej przy ul. Świętego Jana w Krakowie.

Mama uczyła się od dziecka języka niemieckiego i tak, jak babcia miała na pensji język francuski, którym w 1939 roku mówiła lepiej niż po niemiecku. Dlaczego to właśnie podkreślam?  Kiedy weszli Niemcy, dziadek rozmawiał z nimi po niemiecku, a mama po francusku. Dziadek zresztą zmarł w 1940 r. w kwietniu i moja młodziutka mama wzięła na siebie ciężar utrzymania domu. Po dwóch latach mówiła tak doskonale po niemiecku, że została tłumaczką tego języka w swojej pracy. Zresztą w konspiracji ( a była bardzo zaangażowana) bardzo jej to pomogło. Również, aż do śmierci słuchała radia i telewizji ( naturalnie nie tylko) w języku niemieckim, żeby nie zapomnieć. Bo języka się zapomina.

Oprócz tych języków mówiło się u mnie w domu piękną polszczyzną i wstyd byłoby kaleczyć polski język.

Nic dziwnego, że od najmłodszych lat obie panie chciały nauczyć mnie niemieckiego. Babcia szczególnie wykazywała talent pedagogiczny i mam rzetelne podstawy tego języka. Bez mrugnięcia okiem odmienię czasowniki posiłkowe ” mieć ” „ich habe”  i ” być ”  „ ich bin . Później było różnie. Usiłowano mnie nauczyć obowiązkowo języka rosyjskiego. Migałam się, jak większość, choć coś mi tam zostało, szczególnie miłość do poezji w oryginale. Mama miała jeszcze jeden pomysł na moje życie. Uważała, że średnia szkoła, czyli liceum powinno obejmować języki klasyczne ( tak jak ona uczyła się greki i łaciny). Szczęśliwie greki, już nie było, ale na łacinę się załapałam i cztery lata jej się uczyłam  z różnym entuzjazmem. Po latach twierdzę, że mama miała rację.

Czyli język niemiecki, rosyjski i łacina. Oprócz tych języków posłano mnie na angielski, ale tu stanęłam okoniem mimo postępów. Ten język dla mnie brzmi strasznie i za nic nie chciałam się go uczyć (inna sprawa, że babcia też nie była angielskim zachwycona i mówiła, że to brzmi ” jakby się w gębie kluski miało”.

Po maturze solidnie zaczęłam się uczyć właśnie niemieckiego i francuskiego. Niemiecki opanowałam w stopniu podstawowym, a francuski wtedy może też, ale nabożeństwa do niego nie miałam.

Skąd ta miłość w mojej rodzinie do języka niemieckiego poza austrio- węgierskimi ciągotkami? W tamtym pokoleniu panowało przekonanie, że niemiecki  jest znany w całym świecie i nic dziwnego, że postawiono na naukę tego języka w moim nieszczęsnym przypadku. Włoskiego musiałam nauczyć się sama.

A znam jeszcze jeden język. Gwarę śląską, co wcale nie było proste po przyjeździe na Śląsk. Niby byłam w Polsce, a język był inny. Upłynęło trochę czasu zanim zaczęłam rozumieć co starzy Ślązacy do mnie mówią.

No to pokazałam mój język … eeee.

Imieniny mojej Mamy

22 maja to święto Heleny, Świętej zresztą. W moim Tryptyku Rodzinnym, opowiadałam, dlaczego moja mama nie cierpiała swojego imienia. Ale imieniny obchodziła nie w marcu, jak większość Helen, ale właśnie w maju. Kochała bez i konwalie i dlatego w domu zawsze na stole podczas świątecznego obiadu stały w wazoniku konwalie.

Dzień imienin mojej mamy to był pracowity dzień dla mnie. Gdzieś tak od 16-go roku życia, do moich obowiązków należało przygotowanie tac z około, 200 kanapeczkami, które lądowały u mamy w pracy, ( bo tam też były obchody – czasy były inne). Ale to nie były takie zwykłe kanapki. Po pierwsze były malutkie, na jeden kęs, a po drugie niesamowicie różnorodne. Wymyśliłam i stało się to tradycją, że te przegryzki robiłam na malutkich suchych precelkach. Najpierw na stole ustawiałam produkty potrzebne do przygotowania tych fantazji. Podstawę stanowił biały tłusty twarożek, który ucierałam na kolorowe masy:

– z papryką,

– z sardynkami,

– ze szczypiorkiem,

– pieprzem.

Te twarożki stały w miseczkach i stanowiły bazę. Obok przygotowywałam maleńkie plasterki rzodkiewki, ruloniczki szynki, plasterki kiełbasy fantazyjnie wywijane, maleńkie plasterki korniszonów, kawałeczki śledzia, kawałeczki sardynki, tarte na grubej tarce jajko na twardo, paprykę konserwową i wściekle ostre kawałeczki węgierskiej peperone, którą można było kupić. Nawet markę pamiętam. „Balaton” się nazywała. Nie mogło zabraknąć maleńkich grzybków, które na tę okazję marynowała moja babcia.

Zasiadałam przy stole i tworzyłam kolorowe cudeńka. Z reguły po 10. Nakładałam na precelek kolorowy twarożek i tworzyłam kompozycje, co 10 zmieniałam koncepcję, żeby nie umrzeć z nudów. Osobno były precelki śledziowo – sardynkowe, chociaż serki pod nimi były różne. Te kanapeczki układałam od razu na tacach wyłożonych zieloną sałatą. I kiedy, już ich było właśnie około 200  jechały do mamy pracy.

Kiedy dzień imienin przypadał w tygodniu nie szłam do szkoły, a mama pisała mi usprawiedliwienie, że z powodów rodzinnych nie mogłam być na zajęciach szkolnych.

Prawdę pisała.

Powrót mamy z pracy to było corso kwiatowe. Było ich tak dużo, że popołudniu większość zanosiłyśmy do kościoła przy klasztorze Cystersów. W domu zostawała druga partia prezentów, czyli bombonierki z czekoladkami. Układało się  je na szafie i głównie ja i babcia załatwiałyśmy ten problem. Mama wtedy słodyczy nie jadła poza gorzką czekoladą. Na mamę czekał w domu odświętny obiad dzieło już mojej babci.

Wszystko, co lubiła:

Młode kurczaki ( po pół na osobę), z tzw. u mnie w domu ” nadziwką „, młode ziemniaczki z koperkiem i pierwsza w domu właśnie podczas imienin mamy mizeria ze śmietaną.

O ile udało nam się dostać, były też szparagi z masełkiem i bułeczką tartą. Jeżeli udało się dostać kawior, na przystawkę było jajko z kawiorem, (ale uczciwie mówię, nie zawsze). Czasem musiał wystarczyć narodowy śledź.

Alkohol też był i radziecki szampan też.

Był oczywiście ulubiony mamy tort – dzieło babci. Tort makowy z kremem cytrynowym.

Otwierało się najbardziej okazałe pudełko czekoladek. Jakie te bombonierki były piękne. W aksamitnych pudełkach ze złotą lub srebrną obwódką ( te najładniejsze zostawały, jako pudelka na różne skarby domowe). Były pudełka w formie kasetek i zwykłe kartonowe z reprodukcjami obrazów, krajobrazami itp.

Ostatnim etapem imienin mojej mamy był nasz wspólny wypad do sklepu, gdzie mama fundowała sobie piękny ciuch na imieniny. Zwykle była to krakowska „Moda Polska” lub „Telimena”. Jedną taką sukienkę odziedziczyłam po niej. Była to klasyczna szmizjerka w łączkę, ale z kaszmiru, która po latach wróciła do mody. A sukienkę skróciłam i nosiłam  ją kilka lat. Myślę, że tam gdzie jest moja mama teraz  ze swoimi przyjaciółmi też obchodzi imieniny.

Weekendowy ” Tygiel z Internetem”

https://tygielzinternem.blogspot.com/2023/05/tygiel-z-internetem-3223.html

W Kąciku LM kolejne witryny butików w Ascoli.

Od porządków i kuchni należy odpocząć.

Do jutra.

11 myśli na temat “Weekendowo

  1. Niesamowite ! Ile zachodu wszystkich w ten dzień imienin .
    Co do języków. Ja wychodziłam z zalozenia że język wroga trzeba znać. Stąd opanowalam całkiem porządnie niemiecki i rosyjski 🙂 . Rosyjski mi się przydał w zeszlym roku , gdy pomagalam Ukraińcom przyswoić polski . Bo najczęściej oprócz ukraiṅskiego znają też rosyjski .
    Czytając o twoich dziadkach i rodzicach , a nawet i u Ciebie – języki to była podstawa wykształcenia. Greka , łacina – standard w liceach , a teraz już tylko w wybranych , nielicznych klasach i to tylko łacina . Angielski wszedł na ich miejsce .
    Angielskiego zaczęłam uczyć późno. Ale podoba mi się tak samo jak włoski. Nie uwazam , że Brytyjczycy mają kluski w gębie 🙂 ..

    Polubione przez 1 osoba

  2. Fajny język, Luciu!
    Ja aktualnie odkopuję mój rosyjski.
    Co do niemieckiego, to mam szczęście mieszkać w Dolnej Saksonii, gdzie mówi się literackim niemieckim, ale telefony z teściową we Frankonii to już mala przygoda.

    Polubione przez 1 osoba

    1. No tak. Moja mama mówiła świetnie po niemiecku, ale opowiadała o tych przeróżnych niemieckich akcentach i tzw. Platowie. 😀 Miała wtedy problem ze zrozumiem. Znam ten ból. Włosi szczególnie starsi mówią głównie dialektem. Uściski

      Polubienie

  3. Szwajcaria to jedyny kraj w Europie z czterema językami urzędowymi. Wielu Szwajcarów mówi dwoma z nich biegle. Sam w pracy czasami dostaję dokumenty z Chiaso po włosku czy z Genewy po francusku, bo tam oprócz Zürichu są oficjalne punkty rejestracji uchodźców. Dodatkowo „roboczym” językiem w pracy jest angielski, a przy ciągle napływających uchodźcach z Ukrainy dochodzi jeszcze rosyjski. Zatem wypada uczyć się języków, bez nich ani rusz;-) Stymulują nasz mózg, budują nowe synapsy i dzięki temu się nie starzejemy… Przynajmniej nasz umysł;-)
    Uściski.

    Polubione przez 1 osoba

  4. Czytając Twoje wspomnienia przypomniał mi się nasz prof. Kowalczyk od łaciny , zwany Kowalusem. Faktem jest , że łacina to podstawa naszych europejskich języków.
    U Was weekend spokojny , bez wizyt lekarskich i bez rodzinnych obiadków. Życzę słoneczka , uściski.

    Polubione przez 1 osoba

    1. O profesorze Kowalczyku i innych będzie w rozdziałach o mojej – muszej szkole średniej. 😀
      Słoneczka nie ma, a i inne chwile nieciekawe. Uściski.

      Polubienie

  5. Bardzo lubiłam takie słone ciastka- krakersy. Chyba na podobnych robiłaś te rozkoszne tartinki. Mało że śliczne to pyszne. Mama dumna z takiej córki- artystki☺️

    Polubione przez 1 osoba

  6. Dobrze, że wracają stare zwyczaje . Taki codzienny rytuał ( może to za duże słowo, ale niech tam) daje poczucie bezpieczeństwa . W Waszym przypadku wręcz pożądane. Te koszyki ze szczebelków u nas też są dostępne i nawet nie jakoś przesadnie drogie . W ubiegłym roku zastanawiałam się czy sobie taki sprawić ale ostatecznie stanęło na torebce. Buziaki ! (p.s. sposób na pomidory ciekawy , jak rozbuduję warzywnik to , kto wie czy nie spróbuję . Teraz to kilka krzaczków na krzyż.

    Polubione przez 1 osoba

    1. Włosi mają przy domach małe ogródki i obowiązkowo pomidory, to więcej miejsca. Tak słodko nie jest . Ale może się jakoś uładzi. Zobaczymy. Buziaki.

      Polubienie

Dodaj komentarz